Ja jestem rodem z lewobrzeżnej, lecz uwielbiałem tu wędrować, gdy już od mostu w nozdrza biła woń tak niebiańsko cukierkowa, że można było tym zapachem, czysto wedlowskim, oczywiście, się i nasycać i zachwycać, wlepiając oczy w martwe liście, co jak w piosence, niegdyś słynnej, spadały w parku z drzew jesienią, wszystkimi odcieniami złota, nieprzyzwoicie wprost, się mieniąc... A w złych wspomnieniach z czasu wojny tkwiła ulica Skaryszewska, która śpiewany rym tworzyła do słów motyka, piłka, deska... No, w piłkę później tu grywali i to nie tylko zawodnicy, były turnieje pod stadionem, na błoniach, prawie przy ulicy, co bardzo często się widziało tramwajem mknąc w północną stronę i zostawiając, jakby z prawej park, kościół, teatr i Kamionek... A w dzień gorący była plaża pomiędzy rzeką, a stadionem, na której milion ciał leżało, zwracając się w słoneczka stronę, lub spoglądając w stronę rzeki, patrząc, jak łajby sobie płyną, albo czasami liżąc smaczne lody calypso lub bambino... Dzisiaj mi się smutnawo robi, kiedy czasami sobie myślę, że wszystko to jest jakieś inne... Lecz taka sama woda w Wiśle... Andrzej Rodys
|